Jesienne Zdanie 2017

Jesienne „Zdanie”, czyli głęboki spór o Polskę i świat

           Ten numer „Zdania” jawi się jako rzecz specjalna, bo czasy po temu, by podjąć dyskusję (wręcz „dyskurs” w najpoważniejszym znaczeniu tego słowa) nad tym czym jest współczesna Polska, jakie miejsce zajmuje w świecie i jak sobie radzić z głębokim pęknięciem w kraju między Odrą i Nysą a Bugiem, gdzie zwalczają się dwa wrogie plemiona, a gdzie przecie królować miał jeden, pełen glorii „Chrystus Narodu” ze Świebodzina, dziwnie podobny do króla Aragorna z filmów kręconych wedle sagi Tolkiena.

Gdy jedna ze stron (ta rzekomo „chrystusowa”) osiąga w sondażach 50 proc. poparcia, druga grzęźnie w sporach, wojując tak o imponderabilia, jak i o (całkiem prozaicznie) ineksprymable! Zwycięskie plemię żywi się mitami i jak przystało na konia dorożkarskiego, który ma zastępować znany skądinąd „parowóz dziejów”, zakłada na oczy klapki, aby nie widzieć niczego poza jasną, prostą drogą. Plemię drugie usilnie szuka swej tożsamości, co dość wyraziście artykułują autorzy prezentowani w naszym, wychodzącym w rytmie półrocznym, „kwartalniku”.

Do rangi symbolu urastają w tych sporach o drugoplemienną tożsamość życiorysy dwóch, obecnych w numerze, laureatów kuźniczańskiego „Kowadła”, jakże różne, choć obaj reprezentują tę drugą, „poszukującą” Polskę. A dzieli ich odstęp pokolenia…

Widacki i Hen

Starszy, to Józef Hen urodzony w Warszawie na Nowolipkach i jako dziecko związany z „Małym Przeglądem” Janusza Korczaka. W początkach wojny trafił do ZSRR, gdzie pracował przy budowie szosy Lwów-Kijów, a potem do Uzbekistanu. Mimo starań, nie został przyjęty do armii Andersa, więc znalazł się u Berlinga i z tą polską armią przeszedł szlak bojowy, kończąc go w stopniu kapitana.

O tym pisarzu (przypomnijmy tylko kilka najszerzej znanych, bo ekranizowanych książek:Krzyż walecznych, Nikt nie wołaKwiecień”, Prawo i pięść”, czy Przypadki starościca Wolskiego), a kto ciekaw, więcej znajdzie w laudacji Rafała Skąpskiego wygłoszonej na uroczystości przyznania Henowi kuźniczańskiego „Kowadła” w kwietniu br., czy w jednym z poprzednich numerów „Zdania”, gdzie pisarz był podmiotem i przedmiotem wywiadu Trzech na jednego.

W tym numerze jednak bohaterem firmowego dania jest Jan Widacki, prawnik wybitny, kryminolog, profesor fakultetów, autor kilkunastu interesujących książek z pogranicza prawa i historii, autor poczytnych felietonów w „Przeglądzie”,polityk, a nawet (trochę z przypadku) dyplomata. Urodzony w Krakowie wywodził się jednak z rodziny związanej z „kresami” (dziadek i ojciec pełnili eksponowane funkcje w środowisku Tarnopola). Od początku istnienia Solidarności związał się z tym ruchem, bodaj przez wyniesione z domu sympatie piłsudczykowskie. Wiceminister, przy boku Krzystofa Kozłowskiego w pierwszym „solidarnościowym” rządzie, dość niespodzianie znalazł się na lewicy (wraz z partią demokraci.pl) i tak już zostało do dziś, do czego bez wątpienia przyczynili się ci z „solidarnościowych” , plemiennych fundamentalistów, którzy próbowali kompromitować go, sięgając nawet po prymitywne prowokacje rodem (niemal) z amerykańskich kryminałów. Ten dość żenujący dla kaczyńskiej władzy epizod, już w czasach pierwszych rządowych wyczynów PiS, przypomina do czego zdolny jest „aparat” – dorożkarska szkapa poganiana bacikiem przez przaśnego woźnicę.

O świecie

Ciekawym i nader specyficznym nurtem rozmowy są doświadczenia bohatera z okresu, gdy pełnił funkcję ambasadora RP na Litwie, a partnerami  Widackiego w tym dyskursie są Edward Chudziński, od lat redaktor naczelny „Zdania” oraz Adam Komorowski i Jerzy Surdykowski, obaj z dyplomatycznym stażem.

I m.in. mechanizmów dyplomacji dotyka artykuł Marka ZagajewskiegoPółdemokracja – półdyktatura”, analizujący początki polskich przemian ustrojowych  na tle światowej gry dyplomatycznej między USA a ZSRR i Watykanem (zdaniem autora tych słów) nieco przecenianym w tym układzie,. Czym innym przecie był intelektualizujący Wojtyła, a czym innym wyhodowany przez dziesięciolecia ludowy katolicyzm Wyszyńskiego i Rydzyka. Rzecz ciekawa, oparta o obszerne cytaty z dokumentów amerykańskiej dyplomacji kilku epok, warta jest szerszej dyskusji, bo przecież amerykański „eksport demokracji” nie zaczął się od obalenia irańskiego premiera w 1953 roku, ale od do sformułowania „doktryny Monroego” zastrzegającej Waszyngtonowi, wobec europejskiej konkurencji,  prawo do interweniowania w krajach obu Ameryk, czy do udziału USA, jeśli nie w pierwszej, to na pewno już w II wojnie światowej.

O Polsce

Ten szeroki (i chciałoby się powiedzieć globalny) oddech charakteryzuje też niezmiernie ciekawy esej Edwarda Karolczuka, dla którego pretekstem jest wydana jeszcze w 2012 r. książka tak wyrazistego ostatnio w konstelacji prawicowej prof. Ryszarda Legutko Triumf człowieka pospolitego. Esej Karolczuka to lektura obowiązkowa dla człowieka interesującego się filozofią polityki, bo z analizy tego legutkowego myślenia wynika wprost obraz tych klapek zasłaniających szerszy  widok naszej nieszczęsnej „kobyle dziejów”.

Karolczuk bezlitośnie obnaża wszelkie mielizny myślenia krakowskiego (tym razem proszę to traktować jako inwektywę) profesora. Bo oto na przykład ów Legutko pyta w swym dziele (retorycznie oczywiście i w zamiarze dezawuowania demokracji) „W jaki sposób więcej demokracji ograniczy na przykład demokratyczną wulgarność albo promowanie przeciętności, albo osłabienie obyczaju, albo rozrost legislacji, albo upartyjnienie sfery publicznej?” (cytat za Karolczukiem). A tu każdy przecie widzi, że wszystkie te rzekomo „demokratyczne” przypadłości funduje nam władca zrodzony z prymitywnego populizmu, a nie z demokracji! Rodzi się więc pytanie, czy to profetyczne po trosze dzieło profesora Legutko było lekturą do poduszki prezesa Kaczyńskiego, skoro tak twórczo wprowadza w życie eksplikowane tam zasady, powołując się (a jakże!) na „demokratycznie wyrażony głos suwerena”?

Parowóz dziejów

I tu nie sposób uniknąć pytania, jak mogło dojść do sytuacji, w której tak

wspaniały „parowóz dziejów”, który uwoził (uwodził?) ku przyszłości połowę  ludzkości ( jeśli liczyć „socjalizm arabski” i przeróżne jego afrykańskie odmiany), zmienił się (nie tylko na polskim gruncie) w dorożkarską szkapę? Pewne sugestie w tej mierze próbuje formułować autor tego omówienia  w szkicu Klasa politycznanowe zwierzę w ogródku, który odważa się nie tylko chwalić (wbrew nastrojom wieku) klasyków marksizmu, ale i powątpiewać w ich futurologię. Pytanie kluczowe brzmi – skoro teoria walki klas jest słuszna (a chyba jest), skoro mechanizmem historii jest następstwo formacji społeczno-politycznych kształtowanych przez poziom sił wytwórczych, to jakim cudem nagle wróciliśmy do „kapitalizmu”, choćby nawet w jego „neoliberalnej” postaci? Kto ciekaw niech przeczyta, choć szkic ten nie sięga przy tak poważnej tematyce po naukową aparaturę (a może szkoda?)

Dzięki przemyślności redaktora naczelnego (publiczność woła: Chudziński! Chudziński!) w bezpośrednim sąsiedztwie poprzedniego tekstu znajdujemy artykuł Marka Tabina Neosarmatyzm, czyli my nie stąd, który skupia się na fatalnym rozziewie między zapóźnioną mentalnie Polską (czy polską inteligencją?), a globalnym „światem” obracającym się w kręgu pojęć „nowoczesnej” epoki. Stąd zalew obcych formułek wywodzących się wprost z języka globalnego handlu (zbarbaryzowana  angielszczyzna), stąd pogłębiający się przedział „klasy oświeconej” i „mas pracujących miast i wsi” obracających się w XIX wiecznych pojęciach lansowanych przez duet Rydzyk – Kaczyński. I w ten sposób pogłębia się podział plemienny, nie ulega wątpliwości, co doskonale puentuje Paweł Kozłowski komentarzem Ucieczka od odpowiedzialności.

          Tymczasem zamiast „współodpowiedzialności” znana skądinąd „pospolitość” proponuje nam coraz doskonalsze wersje Kultury popularnej WEB 2.0, o czym pisze Lech M. Nijakowski. Czy nie przypomina to niestety znanego pytania: „skoro nie starcza chleba, lud nie mógłby jeść ciastek”?

Pamiętajmy o Młynarskim

          I jakoś tak układają nam się te „polskie miesiące”, że półroczny kwartalnik trafia w samo sedno wydarzeń, tak celnie, iż chciałoby się zapytać (za odnaleźć w dzisiejszości nieodżałowanym Wojciechem Młynarskim) Czy to wszyscy moi mili, tacy mądrzy się zrobili, czy to sedno się zrobiło takie duże?

Bo oto jest w numerze przypomnienie Pawła Sękowskiego pomocy, jakiej udzielał świat (także muzułmański u licha!) polskim uchodźcom, jest i przypomnienie, nie od rzeczy w tym kontekście, Allinace College – zamkniętej w nowych już czasach polskiej uczelni w USA (pisze Marian Stępień). Okazuje się, że te „nowe czasy” zdumiewająco przypominają niekiedy coś, co już dobrze znamy, lub znaliśmy w młodości.
Łatwo więc, co stwierdza Urszula Glensk, odnaleźć w „dzisiejszości” Slad po PRL-u . Tu jedno zastrzeżenie – fałszywki i zamiatanie pod dywan niewygodnych treści przez władze współczesnej nam Rzeczpospolitej blado wyglądają w zestawieniu z machiną propagandy i represji uruchomionej w końcówce PRL w związku ze śmiercią zakatowanego przez milicję Przemyka, Jednak nikt dziś nie pamięta, że w tamtym kontekście ta, w istocie przypadkowa śmierć, bliźniaczo podobna do każdej ze współczesnych „śmierci na  komisariacie”, ukazywana była przez środowiska opozycji demokratycznej i Wolną Europę jako „barbarzyńskie morderstwo dziecka, które miałoby jakoby „zastraszać  opozycję”. Stąd histeryczna reakcja „władzy”.

I tu, wobec „sprawy Przemyka” i kilku podobnych”, wypada sięgnąć do warstwy mitu narodowego. W jego istotę sięga głęboko tekst wspomnieniowy Eugeniusza Kabatca Młyn nad Narewką o budzącym chwilami grozę bytowaniu „miejscowych” na białorusko-polskim pograniczu. Ta nasza wschodnia granica,  łącząca niegdyś nardy „jagiellońskie”, służy dziś zawłaszczaniu przez Polskę wspólnej historii i odmawianiu do niej prawa sąsiadom, którzy (co za paradoks!) stanowili w dobie chwały dwie trzecie Pierwszej Rzeczypospolitej!

Spojrzenie na wschód

          I w tym kontekście warto pamiętać, że wzbiera znów u nas „kwestia ukraińska”. Nowy (co by nie powiedzieć, określony przez Stalina) kształt państwa, zbudował nową formułę polskości i oto zamiast II Rzeczpospolitej z ponad 30 procentami mniejszości, mamy kraj niemal jednonarodowy, w którym każdy „obcy” staje się obcy bez względu na to, czy to Białorusin spod Białegostoku, Ukrainiec z Wrocławia czy Wietnamczyk z Łodzi. Brak tu też miejsca dla niespełna 7 tys. arabskich kobiet i dzieci, a już szczególnie dla ich tatusiów, barak miejsca na pomniki upamiętniające poległych w bojach z „głęboko niesłusznymi” przecież wojskami PRL partyzantów, (bojowników, rezunów, morderców, etc. – niepotrzebne skreślić) z Ukraińskiej Powstańczej Armii, choć stawiamy pomniki poległym w identycznych starciach „żołnierzom wyklętym”.

Temperatura podnosi się szczególnie wysoko, gdy nasi sąsiedzi odwołują się w budowanej przez tamtejszy IPN ideologizowanej historii do postaci Stepana Bandery, któremu do dziś pamiętamy udział w zamachu na sanacyjnego ministra Pierackiego. I oto w numerze mamy, dzięki śledzącemu z ogromną wnikliwością piśmiennictwo wielu naszych wschodnich sąsiadów, Jackowi Wojciechowskiemu, przegląd aktualnej literatury dającej frapujący obraz tego, co na Ukrainie mówi się i pisze. Jest więc omówienie książki o aktualnym konflikcie w Donbasie (i na Krymie), jest omówienie pozycji o rosyjskiej inwazji informacyjnej zauważanej nie tylko tam, ale i w krajach „Zachodu”, nie wyłączając oczywiście Polski, jest rzecz o straszliwiej hekatombie ukraińskiej inteligencji w latach ZSRR (może zamiast Bandery czy Szuchewycza wśród tamtych ludzi powinna Ukraina szukać swych narodowych bohaterów?),  jest też nowe, ukraińskie spojrzenie na II wojnę światową, której początek, w tym kraju, dopiero od niedawna datowany jest na wrzesień 1939, zamiast czerwiec 1941…

Coś dla ducha

          Prócz polityki jest w bieżącym numerze „Zdania” także coś dla głębszych warstw ducha. Tu warto polecić Krzysztofa Mroziewicza rozważania o duchowej  kulturze Indii, Adam Komorowski podarował nam cztery sonety największego poety portugalskiego Luisa de Camoes, są jak zwykle wnikliwe i odkrywcze, jakże inne od szkolnej sztampy, uwagi Adama Kulawika (tym razem o Lalce Bolesława Prusa), jest w „Zdaniu” miejsce dla wielkiego Leśmiana, którego nie chciał (w dwie rocznice – urodzin i śmierci 1877 i 1937!) uczcić nasz parlament (o Leśmianie pisze Janusz Termer).

          I wreszcie miscellanea. Mamy więc uwagi o Młodej prozie sprzed lat 40., które zgłasza Andrzej Śnioszek, wizytę u zmarłego niedawno Toma Haydena (w latach 60. znaczącego kontestatora amerykańskiej rzeczywistości) wspomina Andrzej Wilk, a pobyt, dla odmiany w Moskwie u ówczesnego ministra spraw zagranicznych Andrieja Kozyriewa  (u boku szefa MSZ Władysława Bartoszewskiego) relacjonuje Rafał Skąpski.

          Jest też pole dla recenzji i tu ważne miejsce przypisać należy uwagom, niekiedy polemicznym, co zawsze cenne, Henryka Szlajfera do najnowszego zbioru felietonów Bronisława Łagowskiego Polska chora na Rosję.

          Nagie życie ofiar wyzysku i wojny, czyli najnowszą książkę Edwarda Karolczuka omawia Tadeusz Klementewicz, a Leszek Gorycki cenne dziełko Jerzego S. Łątki poświęcone początkom Turcji.

          I wreszcie, last but not least, docieramy do zawsze chętnie czytanych felietonów. Są więc o absurdalnej pisowskiej Akcji reparacjeuwagi Józefa Rozwadowskiego, polityczne szczyty bezczelności w wykonaniu różnych prawicowych ćwierćgłówków (litość bierze i trwoga!) zebrał w swym kolejnym Liście z Wójtowic Krzysztof Komornicki, o wielkości, tragedii i posępnej szarości Piotrogrodu, Leningradu i Sankt Petersburga (dla przyjaciół „Pitra”) pisze Tomasz Goban-Klas. Sceptyk, felietonista jak zwykle zamykający numer „Zdania”, poświęca osobne miejsce żenującym zabiegom aktualnie rządzących, którzy usiłują wymazać, na razie z nazw ulic, a w istocie z naszej pamięci, ludzi pióra, którym miejsca w polskiej literaturze i tak nikt nie odbierze, a których wskazali „węszyciele komuny” z IPN. Wśród inkryminowanych znalazł się Leon Kruczkowski, o którym monografię bibliograficzną napisała mamusia samego prezesa Kaczyńskiego, Ignacy Fik, jeden z najwybitniejszych krytyków literackich międzywojnia, który miał pecha, na kilka miesięcy przed śmiercią z ręki hitlerowców, przyłączyć do PPR stworzoną przez siebie podziemną lewicową organizację. Radykalni dekomunizatorzy usiłują pozbawić ulic tak zasłużonych dla polskiej kultury krakowskich pisarzy, jak Julian Przyboś, Karol Bunsch, czy wyśmienity poeta liryczny – Tadeusz Śliwiak. A niechże ich pokręci, durnych bęcwałów!

Filip Ratkowski

Korekta: Edward Chudziński